Filmowe weekendy: Śniadanie u Tiffany'ego

14.6.13

Ze starym kinem jest tak, że albo się je lubi albo nie. Do niedawna pozostawałam gdzieś pośrodku ani go nie uwielbiając, ale też w żadnym razie nie nienawidząc. O ,,Śniadaniu u Tiffany'ego" słyszałam już nie raz, dlatego więc drogą nadrabiania filmowych zaległości postanowiłyśmy wraz z przyjaciółką go obejrzeć. Nie będę Was wprowadzam w aurę początkowej niewiedzy i powiem już teraz, że film znalazł się bardzo wysoko na liście moich ulubionych, a do starego kina mam zamiar jeszcze wrócić i zdecydowanie bliżej go poznać.

,,Śniadanie u Tiffany'ego" to opowieść o dziewczynie - Holly, która pewnego dnia postanawia porzucić swoją szarą codzienność i udać się na podbój Nowego Jorku. Od tej pory zaczyna żyć na koszt bogatych adoratorów, pozostając przy tym niezależną (tak, to jest możliwe), pełną sprzeczności i wewnętrznego uroku kobietą. Pewnego dnia jej sąsiadem zostaje pisarz Paul, z którym szybko się zaprzyjaźnia.


,,Śniadania u Tiffany'ego" nie da się nie pokochać. Pierwszą rzeczą, która na to wpływa jest tak bardzo uwielbiana przeze mnie oprawka. Przepiękny miejski krajobraz, dekoracje wnętrz i stroje aktorów, od których nawet przez monitor komputera czuć taką klasą, stylem i elegancją, że nie można wyjść z podziwu. Do tego klimatyczna muzyka Henrego Mancini, genialnie dopasowana do całej historii. Film oglądałam już jakiś czas temu, ale pisząc tę opinię nadal mam ogromną ochotę przenieść się w czasie do Nowego Jorku z lat 60- tych, pójść na jedno z przyjęć Holly i pospacerować ulicami w płaszczu i szpilkach (a musicie wiedzieć, że noszę je tylko na specjalne okazje). Tak oto znowu potwierdza się moje przekonanie, że gdyby nie oprawka i stworzony klimat, to coś, czy to książka czy film, nie mogłoby być genialne, podziwiane i niepowtarzalne. Będę się tej teorii trzymać na wieki.

Kolejną rzeczą jest sama historia na podstawie opowiadania Trumana Capote - niepowtarzalna, intrygująca i przepełniona głębią. Bez niej reszta byłaby nic nie warta. Bowiem ,,Śniadanie u Tiffany'ego" to nie tylko dobrze zrobiony film, ale też historia pewnej kobiety, która pod maską doskonałości i perfekcji skrywa problemy i zawiedzione nadzieje. Pokazana jest tu też miłość, której się boimy i czasem pozwalamy uciec. Najważniejsze jednak, aby walczyć do samego końca.




Najlepsze naturalnie na koniec. Chodzi mi o genialną rolę Audrey Hepburn. Każdy przyzna, że ma w sobie coś magicznego i przyciągającego wzrok, co w połączeniu z talentem sprawiło, że odniosła sukces. Została osobą podziwianą przez tłumy, jednak nikt inny nie mógłby jej zastąpić i to właśnie można uważać za przejaw geniuszu. W ,,Śniadaniu u Tiffany'ego" pokazała, swoją doskonałą grę aktorką. Przedstawiła nam głębię Holly, jej problemy i lekką naiwność. Ktoś inny mógłby sprawić, że znienawidzilibyśmy bohaterkę, a ona wykreowała postać tak, że ją uwielbiamy. Nie tylko Audrey grała w tym filmie. George Peppard jako Paul Varjak - pisarz i "kochaś" również sprawdził się świetnie. Pokazał przewrotność ludzkiego losu i wystąpił w roli swego rodzaju nauczyciela i opiekuna. Wielkie brawa należą się Mickey'owi  Rooney'owi za rolę Mr. Yunioshi. Początkowo myślałam, że będzie mnie irytował, nie lubię bowiem tego typu humoru. Tu jednak bawił mnie on i o irytacji nie było mowy.

,,Śniadanie u Tiffany'ego" pewnie wielu z Was już widziało. Tym, na których ten film wciąż czeka, polecam go całym sercem. Tak pięknej historii, nastrojowej muzyki i wciągających ról aktorskich długo nie zapomnicie. Odrzućcie więc na bok wszelkie obawy i szybciutko zagospodarujcie dwie godzinki, które spędzicie w nastrojowym Nowym Jorku z lat 60-tych. Dla mnie, to niewątpliwie jeden z lepszych filmów i wiem, że jeszcze nie raz do niego wrócę.


Moja ocena: 10/10

A na koniec zwiastun: